Mam na imię Dyzia. Czasem nazywają mnie też Bambaryłą lub Grubaskiem. Moi Duzi mnie tak nazywają. Mieszkam razem z Dużymi, i koteczkami Rózią i Łacią. Duża chyba nigdy nie zabierze się żeby o nas opowiedzieć. Więc ja to zrobię. Ale może opowiem od początku jak to się stało, że jestem z nimi.
Jak byłam mała to mieszkałam u takiej Dużej, która opiekowała się bezdomnymi kotami. Miała ich bardzo dużo, niektóre chorowały. Ja też. Miałam ten no... koci katar. Inne koty też to miały. Podobno bardzo dużo kotów na to choruje, a małe kotki jak ktoś ich nie wyleczy to umierają. No ale mnie Duża leczyła. Leczyła wszystkie koty. Była dla nas bardzo dobra, dbała o to żebyśmy mieli jeść i lekarstwa, ale i żebyśmy mieli imiona i dużo głaskania. To ona nazwała mnie Dyziem - mimo że jestem koteczką. Mówiła, że to dlatego że jestem takim łobuziakiem. Największą radością Dużej było kiedy któryś kotek znajdował dobry domek. Ale to było rzadko.
Pewnego dnia Duża przyszła bardzo rozradowana. Zadzwonił ktoś i zapytał właśnie o mnie! O mnie! O małą chorą koteczkę. Zadzwonił i zapytał o czarną kotkę. A musicie wiedzieć, że ja właśnie jestem czarna. Duża powiedziała, że mam zdrowieć i że przyjadą mnie zobaczyć. Zaczęłam czekać na wizytę.
Następnego dnia przyszli. Dwoje Dużych. On i ona. Byłam jeszcze bardzo chora i słaba, ale oni mówili same miłe rzeczy. Że jestem słodka i miła, i że mnie chcą. Nasza Duża bardzo się cieszyła. I wtedy stało się nieszczęście. Tak wtedy myślałam. Duża pokazywała im też inne koty. I przyniosła Rózię. Rózia była trochę starsza ode mnie i była zdrowa. Nie była czarna ale całkiem ładna, mimo że po prostu bura. Duża dała ją temu Dużemu na kolana i Rózia zaczęła się przymilać. Ta tchórzliwa kotka nagle zaczęła go czarować, tulić się, łasić. Wszystko po to aby zabrać mi mój domek!
Jak ja jej wtedy nie znosiłam. Ja nie miałam siły wstać, połasić się ani mruczeć. Nie wyglądałam tak ładnie jak ona. Miałam brzydkie, zmierzwione futerko, zaropiałe oczy. Chciało mi się płakać. Czułam jak mój domek, ten domek, który pytał właśnie o mnie odchodzi w dal.
Tego dnia Duzi wyszli nie zabrawszy żadnej z nas. Duża powiedziała, że jeszcze wrócą i muszę być zdrowa. Boczyłam się trochę na Rózię ale bardzo starałam się wyzdrowieć. Bałam się bardzo, że jednak ci Duzi mnie nie zabiorą. Duża nie mówiła wiele na ten temat bo wiedziała jak jest. Niewielu z nas znajdowało domki. No i na świecie jest wiele czarnych kotów, i może gdzieś jest inna czarna kotka, zdrowa, z ładnym futerkiem, od razu do wzięcia. Nie wiem ile dni upłynęło. Byłam już w każdym razie zdrowsza i czułam się lepiej. Nawet futerko zaczęło lepiej wyglądać.
I wtedy znowu pojawili się Duzi. Mówili jak się cieszą, że już jestem prawie zdrowa, że ładnie wyglądam. Ale Rózi też mówili dużo fajnych rzeczy. A ja dalej miałam zmierzwione futerko. I dalej się martwiłam. Wtedy ta Duża wzięła mnie na ręce. Przytuliła mnie mocno i schowała pod ciepłą kurtkę. A Duży ku mojemu zdumieni wziął na ręce Rózię i też ją przytulił. Nie mogłam w to uwierzyć - zabierali nas obie! Razem jechałyśmy do nowego domu. W nieznane.
Duża pożegnała się z nami, wyszliśmy z domu to takiego czegoś co nazywa się auto. Coś buczało, Duża uspokajająco głaskała moje futerko i coś mówiła. Słyszałam też glosy jakiś dwóch Dużych. Znowu poczułam chłód podwórka i zimy a po chwili zrobiło się ciepło i jasno, kurtka rozpięła się i wreszcie byłyśmy z Rózią w Naszym Domu.
Mimo że w głębi duszy czułam, że Duzi nie zrobią nam krzywdy, kiedy wyskoczyłam z objęć Dużej serce waliło mi jak oszalałe. Obok wyskoczyła Rózia równie przerażona jak ja. Kilka susów i obie wpadłyśmy za szafę. A tam wcisnęłyśmy się głęboko pod nią. Próbowałam uciszyć swoje serce ale dalej biło jak szalone. Czułam też jak wali serce przytulonej do mnie Rózi. Było mi jej żal. W jej oczach czaiło się straszne przerażenie. Bała się chyba jeszcze bardziej ode mnie. Nasłuchiwałyśmy jak Duzi chodzą po domu ale ponieważ nie niepokoili nas w naszej kryjówce powoli się uspokajałam. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy Duzi pomyśleli jedzeniu i o kuwetce.
W końcu wszystko ucichło, zrobiło się ciemno. Wreszcie odetchnęłyśmy. Mimo że początkowo byłam zła na Rózię, że kradnie mi moich Dużych teraz cieszyłam się, że jest ze mną. Jak dobrze było czuć jej miękkie futerko, i szorstki język kiedy lizała mnie pocieszająco po głowie. Tej nocy spędzonej pod szafą stałyśmy się sobie bardzo bliskie.
Nad ranem, kiedy Duzi jeszcze spali po cichutku wyślizgnęłam się z naszej kryjówki. Zajrzałam do pokoju gdzie ujrzałam ich przytulonych w głębokim śnie na łóżku. W kuchni znalazłam miseczki z jedzeniem, wodą i kuwetę. Wołałam Rózię żeby przyszła coś zjeść ale ona nie odważyła się wychylić. Skubnęłam jedzenia i wróciłam do mojej niespokojnej przyjaciółki.
Tej pierwszej nocy spędzonej w nowym domu nie do końca zdawałyśmy sobie sprawę z ogromu zmian, które zaszły w naszym życiu. Już nie byłyśmy bezdomnymi kotami w przytulisku. Stałyśmy się Domowymi Koteczkami. Przestałyśmy być dwoma z wielu anonimowych kotów, stałyśmy się Wyjątkowymi, Jedynymi Kotami. Takimi co mają swoich kochających Dużych, w których można się wtulać i spać. Takich co dają przysmaki, troszczą się, głaszczą, bawią się myszką. To wszystko zrozumiałyśmy i doceniłyśmy z czasem.
Na razie zaczynał się nasz pierwszy dzień w nowym domu. Pod szafą nasłuchiwałyśmy krzątaniny Dużych. Ucieszyli się kiedy zobaczyli ślady mojej bytności, wołali nas cicho, rozmawiali. W swoim schowku czułyśmy się bezpieczne a oni poza zaglądaniem za szafę nie próbowali zmuszać nas do wyjścia. Rózia dalej bardzo się bała. Próbowałam namówić ją do wyjścia. Na wszelkie namowy jednak kręciła głową i cofała się dalej pod szafę. A ja czułam, że chcę poznać Moich Dużych. Już tak zaczynałam o nich myśleć. Moi Duzi... Wsłuchiwałam się w ich glosy, wyobrażałam sobie dotyk rąk na grzbiecie.
W końcu nie wytrzymałam. Mimo protestów Rózi wysunęłam się z naszej kryjówki. Ostrożnie wychyliłam się z za szafy i rozejrzałam po domu.
Rózia ani myślała aby wychynąć spod szafy. Byłam sama naprzeciw Dużych. Moich Dużych. To nasze pierwsze spotkanie okazało się całkiem miłe. Było trochę smakołyków, jakieś zabawki. Oczywiście nie było tak ze od razu im całkiem zaufałam. Ale krok po kroczku poznawaliśmy się bliżej. Kiedy Duzi poszli już spać opowiedziałam Rózi o nich. Że nie musi się bać, że są dobrzy. Tej nocy Rózia postanowiła wyjść z naszej kryjówki. Oprowadziłam ją po mieszkaniu i pokazałam wszystko.
Musicie wiedzieć ze Rózia jest ode mnie starsza. Ja miałam wtedy jakieś 4 miesiące (nie wiem dobrze bo nikt nie notuje kiedy się rodzą bezdomne kotki) a Rózia jest kilka miesięcy starsza. A wiecie, że są takie koty które dokładnie znają swoją datę urodzenia? Mają takie specjalne książeczki, tam wszystko jest napisane. Czasem nawet kim byli dziadkowie. I za takie koty płaci się dużo pieniędzy. Oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Ale powiem Wam, że za mnie też Duzi zapłacili dużo pieniędzy. Mimo że nie mam książeczki. Kiedy nas brali najpierw dali Dużej takie pieniążki - mówili, że to 2 zł na szczęście. Żeby nie było, że za damo bo podobno to pecha przynosi.
Ale mówiłam Wam o tym, że Rózia jest starsza. No właśnie Duzi mówią, że jest moją starszą siostrą. Ale wtedy przez te pierwsze dni czułam się tak jakbym to ja była Starszą Siostrą.
W końcu Rózia wyszła na swój pierwszy spacer. Nie było wcale tak, że teraz już Rózia zaufała i nie chowała się więcej. Dużo czasu zajęło zanim większość czasu zaczęła spędzać poza schowkami. Wiele razy słyszałam jak Duzi mówili "no trudno będziemy mieć kota zaszafowego". Przyznam, że ja też jeszcze się trochę bałam. Ale z drugiej strony przyjemnie było być głaskanym, przytulanym, spać na kolanach. I tak powoli coraz bardziej zaprzyjaźniałyśmy się z naszymi Dużymi.
Mieszkanie już wkrótce nie miało dla nas żadnych tajemnic, poznałyśmy wszystkie kątki, wygodne legowiska w szafie, punkty widokowe na wysokościach i zakamarki takie, że Duzi nie mogli nas znaleźć.
Jedyną rzeczą, która nam się z Rózia NAPRAWDĘ nie podobała były wizyty u takiej Dużej którą nazywają Weterynarz. I to, że po każdej takiej wizycie Duzi ciągle mi zakrapiali oczka, uszka, czasem dawali tabletki. Bardzo tego nie lubiłam i powiem Wam że nie oddawałam tanio swojej skóry. O nie. Duzi dobrze czuli, że nie podoba mi się to co robią. Tym bardziej, że uwzięli się tylko na mnie. Od Rózi nic nie chcieli. Kiedy przytulałam się do niej po takich zabiegach tłumaczyła mi, że to dlatego ze jestem jeszcze trochę chora. Że to dla mojego dobra i że to się wkrótce skończy. Obiecywałam, że następnym razem będę grzeczna a potem i tak coś wstępowało w moje łapki, pazury same wbijały się w Dużych. Duża potem zawsze mówiła "że kot nagle dostaje 12 łap". Ale tak naprawdę one były tylko cztery.
Nasze życie upływało całkiem miło (nie licząc wypraw do weterynarza i czyszczenia uszków). Miałyśmy fajne kąty do spania, pełne miseczki i dużo miziania. Teraz już w pełni doceniałam to że jesteśmy tu razem. Że mam się z kim bawić, przytulać, spać.
Czasem w odwiedziny przychodził do nas taki przystojny czarno-biały kocur. Niestety Duzi nie wpuszczali go do domu, tylko przesiadywał on pod drzwiami balkonowymi. Często zastanawiałam się jakby to było wyjść na dwór i pobiegać po trawie jak on. Nie spodziewałam się, że pewnego dnia Duzi postanowią pokazać nam jak to jest. Któregoś dnia zapieli nas w takie dziwne szelki i zabrali na dwór. Do tej pory wychodziłyśmy tylko idąc do Weterynarza więc od razu zaczęłam głośno miauczeć w proteście. Tym razem jednak poszliśmy gdzie indziej. Duzi zabrali nas na taką wielką zieloną trawę. Nadszedł mój wymarzony moment i powiem Wam - byłam przerażona. Rózia też. Dookoła byli inni Duzi, i nawet jakiś pies. Wprawdzie daleko ale nie mogłam opanować strachu. Duzi usiedli z nami na trawie, pozwolili nam schować się pod swetrem i tam sobie siedziałyśmy cichutko z Rózią. Na szczęście Duzi szybko zabrali nas do domu. Powiem Wam szczerze, że wcale nie chciałabym znowu tak wychodzić.
Jak byłam mała to mieszkałam u takiej Dużej, która opiekowała się bezdomnymi kotami. Miała ich bardzo dużo, niektóre chorowały. Ja też. Miałam ten no... koci katar. Inne koty też to miały. Podobno bardzo dużo kotów na to choruje, a małe kotki jak ktoś ich nie wyleczy to umierają. No ale mnie Duża leczyła. Leczyła wszystkie koty. Była dla nas bardzo dobra, dbała o to żebyśmy mieli jeść i lekarstwa, ale i żebyśmy mieli imiona i dużo głaskania. To ona nazwała mnie Dyziem - mimo że jestem koteczką. Mówiła, że to dlatego że jestem takim łobuziakiem. Największą radością Dużej było kiedy któryś kotek znajdował dobry domek. Ale to było rzadko.
Pewnego dnia Duża przyszła bardzo rozradowana. Zadzwonił ktoś i zapytał właśnie o mnie! O mnie! O małą chorą koteczkę. Zadzwonił i zapytał o czarną kotkę. A musicie wiedzieć, że ja właśnie jestem czarna. Duża powiedziała, że mam zdrowieć i że przyjadą mnie zobaczyć. Zaczęłam czekać na wizytę.
Następnego dnia przyszli. Dwoje Dużych. On i ona. Byłam jeszcze bardzo chora i słaba, ale oni mówili same miłe rzeczy. Że jestem słodka i miła, i że mnie chcą. Nasza Duża bardzo się cieszyła. I wtedy stało się nieszczęście. Tak wtedy myślałam. Duża pokazywała im też inne koty. I przyniosła Rózię. Rózia była trochę starsza ode mnie i była zdrowa. Nie była czarna ale całkiem ładna, mimo że po prostu bura. Duża dała ją temu Dużemu na kolana i Rózia zaczęła się przymilać. Ta tchórzliwa kotka nagle zaczęła go czarować, tulić się, łasić. Wszystko po to aby zabrać mi mój domek!
Jak ja jej wtedy nie znosiłam. Ja nie miałam siły wstać, połasić się ani mruczeć. Nie wyglądałam tak ładnie jak ona. Miałam brzydkie, zmierzwione futerko, zaropiałe oczy. Chciało mi się płakać. Czułam jak mój domek, ten domek, który pytał właśnie o mnie odchodzi w dal.
Tego dnia Duzi wyszli nie zabrawszy żadnej z nas. Duża powiedziała, że jeszcze wrócą i muszę być zdrowa. Boczyłam się trochę na Rózię ale bardzo starałam się wyzdrowieć. Bałam się bardzo, że jednak ci Duzi mnie nie zabiorą. Duża nie mówiła wiele na ten temat bo wiedziała jak jest. Niewielu z nas znajdowało domki. No i na świecie jest wiele czarnych kotów, i może gdzieś jest inna czarna kotka, zdrowa, z ładnym futerkiem, od razu do wzięcia. Nie wiem ile dni upłynęło. Byłam już w każdym razie zdrowsza i czułam się lepiej. Nawet futerko zaczęło lepiej wyglądać.
I wtedy znowu pojawili się Duzi. Mówili jak się cieszą, że już jestem prawie zdrowa, że ładnie wyglądam. Ale Rózi też mówili dużo fajnych rzeczy. A ja dalej miałam zmierzwione futerko. I dalej się martwiłam. Wtedy ta Duża wzięła mnie na ręce. Przytuliła mnie mocno i schowała pod ciepłą kurtkę. A Duży ku mojemu zdumieni wziął na ręce Rózię i też ją przytulił. Nie mogłam w to uwierzyć - zabierali nas obie! Razem jechałyśmy do nowego domu. W nieznane.
Duża pożegnała się z nami, wyszliśmy z domu to takiego czegoś co nazywa się auto. Coś buczało, Duża uspokajająco głaskała moje futerko i coś mówiła. Słyszałam też glosy jakiś dwóch Dużych. Znowu poczułam chłód podwórka i zimy a po chwili zrobiło się ciepło i jasno, kurtka rozpięła się i wreszcie byłyśmy z Rózią w Naszym Domu.
Mimo że w głębi duszy czułam, że Duzi nie zrobią nam krzywdy, kiedy wyskoczyłam z objęć Dużej serce waliło mi jak oszalałe. Obok wyskoczyła Rózia równie przerażona jak ja. Kilka susów i obie wpadłyśmy za szafę. A tam wcisnęłyśmy się głęboko pod nią. Próbowałam uciszyć swoje serce ale dalej biło jak szalone. Czułam też jak wali serce przytulonej do mnie Rózi. Było mi jej żal. W jej oczach czaiło się straszne przerażenie. Bała się chyba jeszcze bardziej ode mnie. Nasłuchiwałyśmy jak Duzi chodzą po domu ale ponieważ nie niepokoili nas w naszej kryjówce powoli się uspokajałam. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy Duzi pomyśleli jedzeniu i o kuwetce.
W końcu wszystko ucichło, zrobiło się ciemno. Wreszcie odetchnęłyśmy. Mimo że początkowo byłam zła na Rózię, że kradnie mi moich Dużych teraz cieszyłam się, że jest ze mną. Jak dobrze było czuć jej miękkie futerko, i szorstki język kiedy lizała mnie pocieszająco po głowie. Tej nocy spędzonej pod szafą stałyśmy się sobie bardzo bliskie.
Nad ranem, kiedy Duzi jeszcze spali po cichutku wyślizgnęłam się z naszej kryjówki. Zajrzałam do pokoju gdzie ujrzałam ich przytulonych w głębokim śnie na łóżku. W kuchni znalazłam miseczki z jedzeniem, wodą i kuwetę. Wołałam Rózię żeby przyszła coś zjeść ale ona nie odważyła się wychylić. Skubnęłam jedzenia i wróciłam do mojej niespokojnej przyjaciółki.
Tej pierwszej nocy spędzonej w nowym domu nie do końca zdawałyśmy sobie sprawę z ogromu zmian, które zaszły w naszym życiu. Już nie byłyśmy bezdomnymi kotami w przytulisku. Stałyśmy się Domowymi Koteczkami. Przestałyśmy być dwoma z wielu anonimowych kotów, stałyśmy się Wyjątkowymi, Jedynymi Kotami. Takimi co mają swoich kochających Dużych, w których można się wtulać i spać. Takich co dają przysmaki, troszczą się, głaszczą, bawią się myszką. To wszystko zrozumiałyśmy i doceniłyśmy z czasem.
Na razie zaczynał się nasz pierwszy dzień w nowym domu. Pod szafą nasłuchiwałyśmy krzątaniny Dużych. Ucieszyli się kiedy zobaczyli ślady mojej bytności, wołali nas cicho, rozmawiali. W swoim schowku czułyśmy się bezpieczne a oni poza zaglądaniem za szafę nie próbowali zmuszać nas do wyjścia. Rózia dalej bardzo się bała. Próbowałam namówić ją do wyjścia. Na wszelkie namowy jednak kręciła głową i cofała się dalej pod szafę. A ja czułam, że chcę poznać Moich Dużych. Już tak zaczynałam o nich myśleć. Moi Duzi... Wsłuchiwałam się w ich glosy, wyobrażałam sobie dotyk rąk na grzbiecie.
W końcu nie wytrzymałam. Mimo protestów Rózi wysunęłam się z naszej kryjówki. Ostrożnie wychyliłam się z za szafy i rozejrzałam po domu.
Rózia ani myślała aby wychynąć spod szafy. Byłam sama naprzeciw Dużych. Moich Dużych. To nasze pierwsze spotkanie okazało się całkiem miłe. Było trochę smakołyków, jakieś zabawki. Oczywiście nie było tak ze od razu im całkiem zaufałam. Ale krok po kroczku poznawaliśmy się bliżej. Kiedy Duzi poszli już spać opowiedziałam Rózi o nich. Że nie musi się bać, że są dobrzy. Tej nocy Rózia postanowiła wyjść z naszej kryjówki. Oprowadziłam ją po mieszkaniu i pokazałam wszystko.
Musicie wiedzieć ze Rózia jest ode mnie starsza. Ja miałam wtedy jakieś 4 miesiące (nie wiem dobrze bo nikt nie notuje kiedy się rodzą bezdomne kotki) a Rózia jest kilka miesięcy starsza. A wiecie, że są takie koty które dokładnie znają swoją datę urodzenia? Mają takie specjalne książeczki, tam wszystko jest napisane. Czasem nawet kim byli dziadkowie. I za takie koty płaci się dużo pieniędzy. Oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Ale powiem Wam, że za mnie też Duzi zapłacili dużo pieniędzy. Mimo że nie mam książeczki. Kiedy nas brali najpierw dali Dużej takie pieniążki - mówili, że to 2 zł na szczęście. Żeby nie było, że za damo bo podobno to pecha przynosi.
Ale mówiłam Wam o tym, że Rózia jest starsza. No właśnie Duzi mówią, że jest moją starszą siostrą. Ale wtedy przez te pierwsze dni czułam się tak jakbym to ja była Starszą Siostrą.
W końcu Rózia wyszła na swój pierwszy spacer. Nie było wcale tak, że teraz już Rózia zaufała i nie chowała się więcej. Dużo czasu zajęło zanim większość czasu zaczęła spędzać poza schowkami. Wiele razy słyszałam jak Duzi mówili "no trudno będziemy mieć kota zaszafowego". Przyznam, że ja też jeszcze się trochę bałam. Ale z drugiej strony przyjemnie było być głaskanym, przytulanym, spać na kolanach. I tak powoli coraz bardziej zaprzyjaźniałyśmy się z naszymi Dużymi.
Mieszkanie już wkrótce nie miało dla nas żadnych tajemnic, poznałyśmy wszystkie kątki, wygodne legowiska w szafie, punkty widokowe na wysokościach i zakamarki takie, że Duzi nie mogli nas znaleźć.
Jedyną rzeczą, która nam się z Rózia NAPRAWDĘ nie podobała były wizyty u takiej Dużej którą nazywają Weterynarz. I to, że po każdej takiej wizycie Duzi ciągle mi zakrapiali oczka, uszka, czasem dawali tabletki. Bardzo tego nie lubiłam i powiem Wam że nie oddawałam tanio swojej skóry. O nie. Duzi dobrze czuli, że nie podoba mi się to co robią. Tym bardziej, że uwzięli się tylko na mnie. Od Rózi nic nie chcieli. Kiedy przytulałam się do niej po takich zabiegach tłumaczyła mi, że to dlatego ze jestem jeszcze trochę chora. Że to dla mojego dobra i że to się wkrótce skończy. Obiecywałam, że następnym razem będę grzeczna a potem i tak coś wstępowało w moje łapki, pazury same wbijały się w Dużych. Duża potem zawsze mówiła "że kot nagle dostaje 12 łap". Ale tak naprawdę one były tylko cztery.
Nasze życie upływało całkiem miło (nie licząc wypraw do weterynarza i czyszczenia uszków). Miałyśmy fajne kąty do spania, pełne miseczki i dużo miziania. Teraz już w pełni doceniałam to że jesteśmy tu razem. Że mam się z kim bawić, przytulać, spać.
Czasem w odwiedziny przychodził do nas taki przystojny czarno-biały kocur. Niestety Duzi nie wpuszczali go do domu, tylko przesiadywał on pod drzwiami balkonowymi. Często zastanawiałam się jakby to było wyjść na dwór i pobiegać po trawie jak on. Nie spodziewałam się, że pewnego dnia Duzi postanowią pokazać nam jak to jest. Któregoś dnia zapieli nas w takie dziwne szelki i zabrali na dwór. Do tej pory wychodziłyśmy tylko idąc do Weterynarza więc od razu zaczęłam głośno miauczeć w proteście. Tym razem jednak poszliśmy gdzie indziej. Duzi zabrali nas na taką wielką zieloną trawę. Nadszedł mój wymarzony moment i powiem Wam - byłam przerażona. Rózia też. Dookoła byli inni Duzi, i nawet jakiś pies. Wprawdzie daleko ale nie mogłam opanować strachu. Duzi usiedli z nami na trawie, pozwolili nam schować się pod swetrem i tam sobie siedziałyśmy cichutko z Rózią. Na szczęście Duzi szybko zabrali nas do domu. Powiem Wam szczerze, że wcale nie chciałabym znowu tak wychodzić.
Proszę zajrzyj do mnie (http://artdeco.blox.pl/html),czeka tam na Ciebie niespodzianka, pozdrawiam goraco :)
OdpowiedzUsuńWzruszyłam się tą opowieścią. Razem z mężem i dziećmi zaopiekowaliśmy się też czwórką kotków. Są w różnym wieku, były chore i bezdomne. Najstarsze są z nami 9 lat. Dwa odeszły do lepszego świata ale w ich miejsce pojawiły się nowe. Mamy też psa. Wesoła z nas rodzina.
OdpowiedzUsuńBardzo podobają mi się Twoje rysunki kotów.
Czekam na dalsze opowieści.
Pozdrawiam serdecznie
Ania
artdeco bardzo Ci dziękuję za wyróżnienie:-)
OdpowiedzUsuńAniu cieszę się że spodobała Ci się opowieść Dyzi. To wielka radość uratować zwierzaka i dać mu dom. Cieszyć się wspólnym życiem z nimi. Też byśmy chcieli mieć jeszcze psa ale na razie nie ma takiej możliwości. Może kiedyś dołączy jakiś do naszego stada :-)
Ewung, piękna ta opowieść Dyzi. Mogę prosić o więcej takich, np historię Joviego i Bazyla :) Sama mam trzy koty i psa. Ich życie z początku też nie było różowe.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Aż mi łzy się zakręciły w oczach.
OdpowiedzUsuńAby więcej było takich historii, więcej kociego szczęścia... Ech...
Duzi Dyzi są CUDOWNI!
Cieszę się, że opowieść Wam się spodobała. Czytam ją sobie ostatnio i wzruszam się wspominając jak to było. Jaka radość gdy wyczekany, wymarzony kot wreszcie z nami zamieszkał i to od razu w postaci dwóch kotek :-) Trochę szkoda, że przerwałam pisanie (choć mam jeszcze kilka fragmentów). Może uda mi się z czasem trochę uzupełnić tą kocią historię.
OdpowiedzUsuń